Strona:PL Przybyszewski Stanisław - Synowie ziemi.djvu/122

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Gładził swą twarz o czarny jedwab jej sukni, słyszał jej głos, jej wesoły śmiech i... i...
Ocknął się.
Spojrzał na nią.
I ona się ocknęła.
I spojrzała na niego jakimś tajemniczym, dziwnym wzrokiem.
Powstał i czekał. Więc to jawa — rzeczywiście jawa... Cofnął się.
Cisza.
Oprzytomniała.
— Pan był chory — głos jej drżał jak delikatna struna metalowa, szarpana brutalną ręką — słyszałam, że pan już zdrowszy — i — musiałam przyjść do pana z wielką prośbą...
— Hanka!
— Ja, ja... proszę pana — zrób mi pan tę łaskę... to jedno — proszę pana...
Czerkaski nic nie słyszał. Tylko bezgraniczna miłość, tkliwość — jakieś nieskończone uczucie błogości, jakaś święta łaska, co się w bezdeń próżnego, wypalonego krateru jego serca gorącym zlewała strumieniem... Głos jej, jakby przywiany z za szerokich pól, — i te oczy, te bezdenne oczy — smutne? wesołe? drwiące? szydzące? nienawistne?
Obrzuciła go nagle zimnem, stalowem spojrzeniem.
— Rozumie pan, co mówię?
— Nie!
Zamyśliła się.