Strona:PL Pol-Dzieła wierszem i prozą.djvu/259

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Jakiś koń dziki, co żywą krwią pryskał
We dnie, a w nocy żarem z nozdrzy ciskał,
Obiegał stada jak zwiastun złowrogi...
A nieraz nawet i w chorągwi naszéj
Tak razem we śnie coś wszystkich przestraszy,
Że koń i człowiek zrywa się na nogi.
A więc do straży! a straż stoi blada,
I od przestrachu ledwo mową włada,
I klnie się Bogiem, że jasność niezmierna
Oblała ziemię, jak ziemia obszérna —
A na niebiosach zeszła niebios Pani,
Że ziemia pękła, a z wielkiéj otchłani
Wyszły na sam przód ogniste języki,
A w ślad ich zbrojnych wojowników szyki.

Ot krótko mówiąc: coś strasznie się plotło,
I nocą groził kometa swą miotłą,
A kiedy zmory rozpędziło słońce,
Lecieli drogą do obozu gońce,
I to rozkazy nowe ze stolicy,
To nowe wieści biegły z okolicy...

Każdy to widział, że przyjdzie do wojny,
Z któréj nie łatwo będzie nam wyjść cało;
Lecz czém na większą burzę się zbierało,
Tém więcéj bywał Pan Mohort spokojny.

Pozór wojenny przybrał obóz cały,
I młody żołnierz nabierał postawy,
Bo co dzień nowe wieści obiegały,
Że całe wojsko ruszy do Warszawy.
Kresy ściągnięto — piechotne komendy
I artylerya stała pod Bracławiem,
A więc się znaczył i nam marsz tamtędy,