Strona:PL Platon - Biesiada Djalog o miłości.djvu/97

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Chłopcy! zdejmijcie obuwie z nóg Alcybjadesa, pozostaniemy we trzech na jednem łożu! — Dobrze — rzekł Alcybjades — ale, kto jest naszym trzecim współbiesiadnikiem? — W tej właśnie chwili obrócił się i spostrzegł Sokratesa. Na jego widok wstał nagle i zawołał: — Na Herkulesa! Co to ma znaczyć? I tu na mnie czychasz, Sokratesie? I znów zjawiasz się, jak zwykle wtedy, gdy ciebie jaknajmniej oczekują? Pocoś tu przyszedł? Dlaczego to miejsce zajmujesz? Dlaczego, zamiast usiąść przy Arystofanesie, albo przy innym współbiesiadniku, który umie i chce być wesołym, tak się urządziłeś, że cię znajduję obok najpiękniejszego młodzieńca z całego towarzystwa?
— Na pomoc! Agatonie — zawołał Sokrates. — Miłość tego człowieka nie mało mi sprawia kłopotu. Od czasu, gdym się w nim zakochał, nie wolno mi ani spojrzeć na nikogo, ani porozmawiać z żadnym pięknym młodzieńcem, żeby z zazdrości i gniewu nie robił mi jakichś scen, nie lżył i ledwie nie bił mnie. Uważaj więc, żeby i teraz nie robił czegoś podobnego! Pogódź nas, albo broń mnie, gdy zechce gwałtu się dopuścić, bo jego szalona miłość strachem mnie przejmuje!
— Nie ma i nie może być między nami zgody! — zawołał Alcybjades. — Zemszczę się kiedyindziej. Agatonie! Oddaj mi kilka wstążek, abym mógł niemi uwieńczyć dziwną głowę tego człowieka. Nie chcę, żeby mi później wyrzuty czynił, żem nie uwieńczył go tak, jak ciebie. Przecież swemi mowami odnosi zawsze zwycięstwo nad wszystkiemi, a tobie zdarzyło się to raz tylko, pozawczoraj!