Strona:PL Pisma Henryka Sienkiewicza t.4.djvu/207

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

szkiem dla ochrony od deszczu, stawali ludzie ciągnący sznury od tarana, ale teraz nie było tam nikogo.
Gdy doszli na sam jej kraniec, Wawrzon rzekł:
— Tu będziewa spali.
Marysia padła raczej, niż położyła się na deski, i mimo że zaraz opadły ich roje moskitów, usnęła ciężko.
Nagle wśród nocy głębokiej obudził ją głos Wawrzona:
— Maryś, wstawaj!
Było coś takiego w tem wołaniu, iż rozbudziła się natychmiast.
— Co, tatulu?
Wśród ciszy i ciemności nocnej, głos starego chłopa ozwał się głucho, strasznie, ale spokojnie:
— Dziewczyno! Już tobie głodem dłużej nie mrzeć. Nie pójdziesz-że ty pod ludzkie progi o chleb prosić; nie będziesz-że ty na dworze sypiać? Ludzie cię opuścili, Bóg cię opuścił, dola skapiała, to niech cię choć śmierć przytuli. Woda głęboka jest, nie będziesz się męczyła.
W ciemności nie mogła go dojrzeć, choć oczy jej szeroko rozwarły się z przerażenia.
— Utopię ja cię, niebogo, i sam się utopię — mówił dalej. — Niema poratowania dla nas, niema miłosierdzia nad nami. Jutro nie będzie ci się chciało jeść, jutro ci będzie lepiej, niż dziś...
Nie! Ona nie chciała umierać. Ona miała ośmnaście lat i to przywiązanie do życia, tę bojaźń śmierci, jaką daje młodość. Cała w niej dusza wzdrygnęła się do głębin na myśl, że jutro będzie topielcem, że pójdzie w jakąś ciemność, że będzie leżała w wodzie, wśród ryb