Strona:PL Pisma Henryka Sienkiewicza t.4.djvu/093

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ani chcieli słyszeć o dłuższem pozostawaniu na miejscu; chorzy nawet, wytykając swe wyżółkłe ręce z pod dachów płóciennych, prosili, by zaprzęgać natychmiast i jechać. Raźno i ochotnie ruszyliśmy naprzód, a do zgrzytu kół po zwęglonej ziemi łączyły się klaskania z biczów, śpiewy i okrzyki. O objeżdżaniu spalonego szlaku nie było już mowy.
Pocóż-to i objeżdżać, skoro o kilkanaście mil dalej była już Kalifornia i jej cudne góry Śnieżyste! Szliśmy więc na przełaj. Tymczasem srzeżoga znowu z dziwną nagłością przesłoniła nam nasz widok promienny. Upływały godziny, widnokrąg stawał się coraz krótszy: wreszcie słońce zaszło, zrobiła się noc, gwiazdy zamigotały niewyraźnie na niebie, a my ciągle jechaliśmy naprzód. Góry były jednak widocznie dalej, niż się zdawały.
O północy muły poczęły kwiczeć i opierać się, w godzinę zaś później tabor stanął, bo większa część zwierząt pokładła się na ziemię. Ludzie próbowali je podnosić, ale nie było sposobu. Całą noc nikt oka nie zmrużył. Przy pierwszych promieniach świtu wzrok nasz poleciał chciwie w dal i... nie znalazł nic. Czarna żałobna pustosz ciągnęła się jak okiem sięgnąć, jednostajna, głucha i odrzynająca się surową linią od widnokręgu: gór wczorajszych nie było śladu.
Ludzie osłupieli, mnie zaś złowróżbny wyraz; „fata morgana“ objaśnił wszystko, ale zarazem przejął dreszczem do szpiku kości. Co było robić? iść dalej? A jeśli ta spalona płaszczyzna ciągnie się jeszcze przez setki mil? Wracać? a nuż tam za kilka mil koniec po-