Strona:PL Pisma Henryka Sienkiewicza t.4.djvu/090

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

mienia na ramię — nie było rady! Trzeba było siadać na ostatnią żywą jeszcze szkapę i prowadzić dalej tabor, tembardziej, że jakieś niepokojące oznaki otoczyły nas prawie ze wszystkich stron. Upał stał się prawie nadnaturalny, a w powietrzu unosiła się jakby jakaś mgła brudna, jakby dym odległej srzeżogi. Widnokrąg zamącił się i zaciemnił; nieba nie było można dojrzeć, a promienie słońca przychodziły na ziemię rude i chorobliwe. Zwierzęta okazywały dziwny niepokój i oddychały chrapliwie wyszczerzając zęby; my także piersiami wciągaliśmy ogień. Myślałem, że to jest skutek jednego z tych wiatrów duszących z pustyni Gila, o których opowiadano mi na wschodzie, ale naokół panowała cisza i żadne źdźbło trawy nie poruszało się na stepie. Wieczorami słońce zachodziło takie czerwone jak krew, a noc nastawała duszna. Chorzy jęczeli o wodę, psy wyły, ja zaś nocami całemi krążyłem o kilka mil od obozu, aby się przekonać, czy się czasem stepy nie palą. Ale nigdzie nie było widać łuny.
Uspokoiłem się wreszcie myślą, że to istotnie musi być srzeżoga, ale z pożaru, który już wygasł. W dzień zauważyłem, że zające, antylopy, bawoły, wiewiórki nawet ciągną pośpiesznie na wschód, jakby uciekając od tej Kalifornii, do której dążyliśmy z takiem wysileniem. Że jednak powietrze stało się trochę czystsze a upał mniejszy, ugruntowałem się ostatecznie w myśli, że pożar miał miejsce, ale już przeszedł, zwierz zaś szuka tylko paszy gdzieindziej. Trzeba nam było tylko dotrzeć jak najprędzej na miejsce, by się przekonać, czy szlak pożarny można przebyć, czy też należy go obje-