Strona:PL Pisma Henryka Sienkiewicza t.4.djvu/077

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

stępy stawały się czarne jak kir, a księżyc obrzucał srebrnym żałobnym szlakiem ich szczyty, gdy jakieś dziwne cienie powstawały ze „śmiejących się wód,“ dreszcz przejmował najhartowniejszych awanturników. Godziny całe spędzaliśmy przy ogniskach, spoglądając z jakimś zabobonnym przestrachem w czarne, oświetlone krwawym blaskiem głębie wąwozów, jakby w oczekiwaniu, że coś strasznego ukaże się z nich lada chwila.
Raz znaleźliśmy pod wgłębieniem skały szkielet człowieka, a choć z resztek włosów, przyschniętych na czaszce, i z broni poznaliśmy, że był indyjski, jednak złowróżbne uczucie ścisnęło nasze serca bo ten trup z wyszczerzonymi zębami zdawał się nas ostrzegać, że kto się tu zabłąkał, ten już nie wyjdzie. Tego samego dnia metys Tom zabił się na miejscu, spadłszy wraz z koniem z krawędzi skalnej. Smutek jakiś ponury ogarnął cały tabor; dawniej jechaliśmy gwarno i wesoło, teraz nawet woźnice przestali kląć i karawana posuwała się w milczeniu, przerywanem tylko skrzypieniem kół. Muły też narowiły się coraz częściej, a gdy jedna para stawała, jak wryta, wszystkie wozy idące za nią, musiały się zatrzymywać. Najgorzej gryzło mnie to, że w tych chwilach tak ciężkich i trudnych, w których żona potrzebowała więcej niż kiedykolwiek mojej obecności i poparcia, nie mogłem być przy niej, bo prawie musiałem się dwoić i troić, aby dawać przykład, krzepić odwagę i ufność. Ludzie przenosili wprawdzie trudy z wytrwałością, Amerykanom wrodzoną, ale poprostu gonili resztką sił. Jedno tylko moje zdrowie wytrzymywało wszystkie trudy. Bywały noce, że i dwóch go-