Strona:PL Pisma Henryka Sienkiewicza t.2.djvu/057

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Dziewczyna rzuca się na jadło. Jéj się przedewszystkiem chciało jeść; potém chodzi niespokojnie po pokoiku. Nie umié zebrać myśli; nie wié co się z nią stało: boi się czy nie dostała pomieszania zmysłów.
Tymczasem zwolna otwierają się drzwi: wchodzi jakiś gentleman staruszek o twarzy dobrotliwéj, ojcowskiéj, wzbudzającéj ufność. Staruszek wchodzi ot tak, jakby przyszedł do znajomój, i mówi:
— Dobry wieczór, moje dziecię! Ja jestem doktor: czyś nie chora?
Nieufny i niespokojny wzrok jest całą odpowiedzią.
— Czas mamy szkaradny. Co? łatwo się przeziębić. Pokaż puls, dziecko. No, dobrze, doskonale! Jeżeli pozwolisz, przyjdę cię odwiedzić jutro. O! brzydki czas. A teraz połóż się. Dobranoc, dziecko.
To mówiąc staruszek głaszcze dziewczynę po głowie i zabiera się do wyjścia, ale w progu odwraca się i mówi:
— Ale! wszakże ci na imię: Fanny?
— Jenny.
— A tak! tak! Jenny. Otóż Jenny, idź już spać, ale... pomódl się: zmów pacierz, Jenny. Dobranoc!
To mówiąc zamyka drzwi. Jenny pozostaje sama. Jeszcze chwila osłupienia: potém wybucha płaczem i biegnie rzucić się na kolana przed obrazem Chrystusa. Ale nie. Ona nie może klęknąć przed tym obrazem w jaskrawéj sukni, z uczernionemi brwiami, ze sztucznemi rumieńcami na twarzy i wszystkiemi oznakami hańby. A oto obok łóżka leży na krześle skromna sukienka i cały ubiór. Jenny więc zrzuca te strzępy, które ją teraz palą i pieką, a potém modli się długo, długo.