Strona:PL Orkan - Miłość pasterska.djvu/164

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

swem, wziął tłómoczek na ramię i udał się za wskazaniem Bożem.
Kiedy szedł przez pustynię, szatan, który przeznał już zamiar świętego, uskakując z przed oczu jego poza skały, wołał:
— Ha! ha! Widzisz, iż moja wygrana. Wygnałem cię z pustelni, wygnałem! wygnałem!
— Tyś mię, skucino, wygnał? — odpowie święty urągliwie. — Idę, bo mi się tak podoba. Za Pana mego natchnieniem, nie za twojem.
— A dokąd-że to idziesz? — chytrze zapytał.
— Nie twoja rzecz — odrzekł Martynian. — Patrz swego kopyta.
— Najdę ja cię i tam, dokąd zmierzasz, — pogroził szatan — i wypędzę cię stamtąd, jak i tustąd. I nie spocznę, obaczysz, aż twoją hardość skrócę.
A święty na to:
— Nędzniku, cóż-to twoja moc? Puszysz się, jakbyś nie wiem co zwojował. Na pierwszej i wtórej wojnie ze mną coś wygrał? Musiałeś w pohańbieniu, ogon pod się wtuliwszy, umykać. Przyjdź jeszcze trzeci raz, psie oblazły, a dam ci się we znaki.
I zanuciwszy triumfalny psalm: „Niech powstanie Pan, a rozproszą się nieprzyjaciele Jego“, szedł drogą swoją.
Uciążliwą miał pielgrzymkę, bowiem omijając siedziby ludzkie, szedł pustynnemi górami, gdzie