»Z nędznych poddaszy, gdzie zgłodniałe rzesze
Tłoczą się ciżbą burzliwą, zajadłą,
Gdzie w mrokach dyszy tłum szary,
Gdzie się na okruch chleba, zdobyty w czół pocie,
Człek rzuca, jak sęp na padło, —
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
Zewsząd, ach, zewsząd leci, z każdej strony,
Jęk, co mnie ściga i nie chce mieć końca!
Jęk wieczny, nieukojony...
Nietoperz, co się w ciemnościach łopoce,
Chmura, co kryje blask słońca!
»Ten jęk mi radość i czar życia płoszy!
Pierzchają przed nim jutrzenkowe kraje
I upojenia rozkoszy,
I dreszcz miłości, i szał pocałunków, —
A tylko ból mi zostaje.
»Lecz jest ból, co się nie korzy, nie łamie,
Co z samym Bogiem walczyć jest dość śmiały.
I siła jest, której ramię
Przykute Prometeje w mękach żywo trzyma
Na dzikim wierzchole skały!
»I mroczna leci pieśń moja, i dźwięczy
Nad tłumem, a tłum pobladły jej słucha...
Tak gdzieś na lodów przełęczy,
Ponad umarłem morzem ranny orzeł leci
I głośnym skwirem wybucha!«