Strona:PL Na drogach duszy.djvu/113

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.





Często słyszałem ten śpiew, ale nigdy nie wstrząsnął tak silnie mej duszy, jak wtedy — w parny wieczór czerwcowy nad fjordem norweskim. W dusznym pokoju, w fioletowem jaśnieniu białych nocy rozległ się głos ciężki, ponury, jakby drgające serce, co z krzykiem w krtań wrasta, jakby gorączką spalone ręce, co się łamią w rozpaczliwym kurczu.
A potem znowu błędne zadumanie, bezmyślne błądzenie bez pamięci i bólu: zaduma jednostajnych litanij w mrocznym kościele wiejskim podczas wieczornego nabożeństwa.
A z tego mroku, z tej monotonii rozmodlenia i zadumy wykwitło łkające oko, zamroczone rozpacznem pytaniem, na które nie ma odpowiedzi — żarliwe prośbą, której spełnić nie można.
Ale ani pytanie, ani prośba do nikogo nie były zwrócone. Na nikim nie spoczęło to błagające oko: było, ot, tu, w wszechświecie, samo dla siebie, łkało ciężkie łzy w swe własne serce, wsłuchiwało się w bolesną modlitwę swego własnego bólu, krzyczało w szale swych własnych wizyj gorączkowych.