Strona:PL Mniszek Helena - Trędowata 02.pdf/146

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Zaprzeczył ruchem głowy, poczem napisał coś w notatniku, i podał Ricie.
Przeczytała: — „Ordynat-matador. Kto zaś Barski, proszę wspomnieć arenę — dodam tylko: rozwścieczony!“
Panna Szeliżanka zagryzła usta ze śmiechem.
Przedstawienie kończyło się. Podczaszyc oświadczał chorążemu Bronię i Kazimierza.
— Siuprem rezon właśnie czuję“ — mówił z komiczną miną rubasznego eleganta.
Zabrzmiał końcowy śpiew hrabiny:

„Zbudzić się z ułudnych snów“.

Żal, obraza, zawiedziona ambicja w głosie śpiewaczki. Niesłychanie akcentowała słowa, mimikę, głos. Ostatnią strofkę wyrzuciła z piersi niemal z rozpaczą:

„Ale żal okazać mu,
Wstydu łzy wylewać tu
Byłby to poniżeń kres...
Chyba gniew, lecz nigdy łez!...“

— Brawo! brawo! — zawołał Waldemar.
Jeszcze trochę dowcipów Podczaszyca i zasłona spadła.
Loże poruszyły się, zaszumiało, panowie żegnali damy.
Waldemar otulał Stefcię w biały płaszcz. Zauważył, że jest trochę jak przyćmiona.
— Co ci jest, jedyna.
— A panu co było, jak pan wszedł po drugim akcie? — spytała, mając utkwione oczy w jego twarzy.
— Ach! odgadłaś, bądź spokojna — drobnostka!
— Napewno?
— Daję ci słowo.
Ordynat sprowadził ze schodów narzeczoną. Brochwicz — księżnę. Z lóż płynęła strojna fala płaszczów i kapturków kobiecych, i czarnych ubiorów męskich. Szła barwna pogwara dźwięcznych głosów, pożegnań, często zatrzepotał śmiech. Oczy kobiet z pod koronek, iluzji, grały światłem klejnotów. Szum jedwabnych tkanin i ulotna woń perfum znamionowały przejście patrycjatu. Z krzeseł rozchodziła się publika dużo skromniejsza, choć również wytworna, poprzedzana przez błyszczące uniformy pierwszego rzędu. Wśród nich zdarzała się i postać frakowicza.
Wtem zahuczały schody na wyższych piętrach tupotem nóg i głośną wrzawą. Coś niby gradowa chmura waliło z górnych sfer.
Trestka niespokojnie podniósł głowę.
— Uciekajmy! — zawołał przestraszony — puszczono rajk! zgniotą nas! Sapristi! Że też służba nie ma tyle rozumu. Wybrali się w porę! Uciekajmy!
— To trudno, panie — rzekł Waldemar ze śmiechem — oni mają te same prawa do świeżego powietrza, co i my. Przez dach nie powychodzą, a dla naszej miłości nie będą czekali w pustym teatrze, boby ich woźni poprzykrywali płótnami. I tak może nieraz oberwą końcem brudnej zasłony; woźni nie pytają, są nazbyt gorliwi — szydził Waldemar.
— Ale tymczasem nas roztratują — narzekał Trestka.
— Bądź pan spokojny, już jesteśmy na dole.