Strona:PL Mniszek Helena - Trędowata 02.pdf/058

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

W bocznym przejściowym saloniku oczekiwał rządca Klecz. Pożegnał Stefcię z wielkiem uszanowaniem. Waldemar bardzo życzliwie spojrzał na niego.
W obszernej sieni pałacowej czekała niespodzianka, która wzruszyła Waldemara, nawet panią Idalję. Stał tam szereg lokajów, młodszych pokojowców, z Jacentym i Franciszkiem na czele, ochmistrzyni pałacowa, panna służąca Anetka, pokojówki i kucharz w swym białym rynsztunku. Wszyscy na wyścigi rzucili się żegnać Stefcię, całowali ją po rękach. Stary Jacenty mruczał coś, co u niego oznaczało żal i wzruszenie. Stefcia wobec służby wstrzymywała łzy, żegnała wszystkich uprzejmie, tylko usta jej drżały.
Waldemar włożył na nią futerko. Gdy przypinała do włosów czapeczkę, ze zdziwieniem zobaczyła, że i Waldemar nakłada futrzany płaszcz.
Ogarnął ją niepokój.
— Poco się ubierasz? — spytała pani Idalja ordynata.
— Odprowadzam panią na kolej — odrzekł sucho.
Wszyscy zrobili wielkie oczy. Pani Idalja zacięła usta, pan Maciej cofnął się za próg.
Stefcia z żywością rzekła do Waldemara po francusku:
— Proszę pana nie robić tego. Dojadę sama bezpiecznie. Sprawi mi pan wielką przykrość!
Było w niej tyle szczerości, taka wyraźna prośba widniała w jej oczach, że pan Maciej i pani Elzonowska aż się zdziwili.
Ale Waldemar najspokojniej, lecz stanowczo podał jej ramię.
— Proszę panią prędzej, bo się spóźnimy.
— Niech pan zostanie! błagam pana! ja — nie chcę, aby pan jechał!
— Niechże pani nie robi sceny, służba patrzy — rzekł podrażniony.
Stefcia rzuciła dokoła rozpaczliwym wzrokiem. Jechać z nim razem wydało jej się strasznem.
Pan Maciej dostrzegł jej niepokój. Wyciągnął do niej rękę.
— Nie upieraj się, Steniu — owszem, niech cię Waldy odprowadzi, będzie bezpieczniej.
Staruszek w razach koniecznych umiał być dyplomatą.
Jeszcze trochę przykrych pożegnań, spazmatycznego płaczu Luci — i Waldemar wyprowadził Stefcię na ganek. Tam żegnał ją stangret Benedykt i stajenni. Stary ogrodnik z żalem kiwał głową, ocierając siwe wąsy.
Wszyscy ją żałowali, każdy po swojemu.
Przed filarami ganku stała kareta i czwórka z Głębowicz. Brunon zdziwiony patrzał na uroczysty wyjazd. Jur wynurzał się z liberyjnych futer jak zawsze, pompatycznie, ale miał tajemniczą minę.
Waldemar umieścił Stefcię w karecie, bardzo uprzejmie podał rękę Kleczowi i, sam siadając, zawołał do stangreta:
— Ruszaj żywo!
Jur zamknął drzwiczki i prędko wskoczył na kozioł.
Kareta cicho pomknęła po białej, wyślizganej drodze, janczary dzwoniły raźnie, znacząc sobą ślad odjeżdżającej Stefci.
Ona w kącie karety siedziała cicho, tamując oddech w piersi. Minęli bramę, zawrócili na bok i Stefcia ujrzała pałac, biały, wy-