Strona:PL Mniszek Helena - Trędowata 01.pdf/157

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Dla pani gotówem uwierzyć, a nawet dopomóc.
— Obejdę się bez tego!
— Więc żadnej nadziei?...
— Nudny pan jesteś. Proszę ciskać piłkę. Plac tennisowy nie nadaje się do podobnych rozczulań.
Trestka odstąpił z nową nadzieją, ale chmurny. Na ordynata rzucił złe spojrzenie, jakby mówiąc: „To przez ciebie“.
Wieczorem zebrali się wszyscy w małym saloniku pani Idalji na poufnej rozmowie. Pan Maciej opowiadał kilka wydarzeń wybitniejszych ze swej młodości, spędzonej w wojsku polskiem. Nie poruszał osobistej historji... Zaledwie kilku słowami napomknął o tem, co się wówczas w jego sercu działo.
Wszyscy słuchali w skupieniu. Jakiś cichy patrjarchalny nastrój zapanował w gronie tych ludzi, nie częsty gość w pałacu.
Słuchając dziejów starca, każdy myślał o sobie, co go czeka w życiu? jakie koleje zejdą się, aby utworzyć tę sieć, po której stąpać będzie? jakie struny zadźwięczą na utworzenie tonów jego istnienia? Czy przeznaczone im są świeże poranki, tchnące szczęściem i majową wonią, czy smętniejsze wieczory z bladym księżycem spokoju, czy upalne dnie walk, lub chłosty zimnych wichrów losu. Uroczysty nastrój spłynął tu niespodziany a silny. Biały starzec panował nad pochylonemi głowami słuchaczy. Słowa jego wbijały się do ich dusz, znajdując oddźwięk w sercach. Jakieś oddalone echa walk, wielkich myśli, patrjotycznych zapałów, tragedyj wzniecały dreszcze niepokojące i w oczy ciskały iskry.
Ci ludzie nie mieli teraz nazwisk, tytułów, ale jednakową krew, kipiącą warem. Łączył ich serdeczny prąd miłości dla ojczyzny, jej dziejowe dramaty napełniały dusze smutkiem. Wszyscy obecnie byli dziećmi swego kraju, którego rany bolały ich, jak własne — więcej: jak rany konającej matki. Etykieta znikła, kryjąc się w bogatych oponach i rzeźbach ścian. Na miejsce jej sfrunął cichy anioł pokoju, łącząc tych ludzi, jakby w jedną rodzinę, skupioną pod skrzydłami siwego starca; poruszał im jedne tętna w piersi, napełniał jedną nadzieją i myślami niemal jednakiemi, bo wszyscy, choć może w odmienny sposób odczuwali te same pragnienia, ten sam głód szczęścia. Pod natłokiem pokrewnych uczuć zdawali się zmieniać powierzchownie.
Pand Idalja, surowa zwolenniczka etykiety, nie uważała, że Lucia siedzi na dywanie z głową opartą na kolanach Stefci, że Stefcia, zasłuchana, ma rozluźnione włosy, a Waldemar, siedząc blisko niej, zamyślony, bawi się kwiatkiem, wypadłym z włosów dziewczyny. Nie widziała, że panna Rita oparła łokcie na stoliku, chowając w dłoniach bladą twarz, że Trestka podniósł głowę do góry w niebywały sposób i, zagłębiony w fotelu, szukał na suficie gwiazd nadziei, skąpionych nut na ziemi.
Spokój i różność chwili, tak dalekiej od codziennej, przyćmił w nich magnackie piętno, wielkość usunął razem z etykietą w bogactwo otoczenia.
Wśród przepychu zebrana gromadka przypominała szczęśliwą rodzinę, zebraną w skromnym dworku szlacheckim, wśród bielonych ścian i zapachu rezedy, płynącego z doniczek u okna, gdzie w takie ciche wieczory stary ojciec opowiada baśnie przy akompaniamencie ćwierkania świerszczów i szumu starych grusz nad strzechą słomianą. Jedy-