Strona:PL Mniszek Helena - Trędowata 01.pdf/102

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Znakomicie!
— Czyliż, że po Wilusiu nie jestem starym nudziarzem. Co? — Cóż znowu?
— Magnatem, wielkim panem, arystokratą — mówił z wesołą przekorą.
— Tymi pan pozostanie zawsze.
— Dobrze, dobrze! nie chcę być tylko teraz. W tej chwili jestem Michorowskim, wielbię bławatki i jeden z nich bardzo cacy wiozę do swych łanów. To mnie uszczęśliwia.
— Czemu się pani zasępiła — spytał nagle, patrząc na nią uważnie.
— Ja?... Bynajmniej — odparła obojętnie.
— Pani jest jak roślina-czułek, stula listki za byle dotknięciem. Wiem, co pani pomyślała: że jestem magnatem, który dla fantazji zrzuca z siebie magnacką purpurę i ubiera się w bławatek. A że panią tak nazwałem, więc to się nie podobało. Czy tak?
— Jeśli nawet jestem bławatkiem, to w każdym razie nie takim, w jaki można się ubierać.
— Zwłaszcza magnatowi-arystokracie. Prawda?
— Nikomu!
Spojrzał na nią przeciągle.
— Mimoza! — szepnął w duchu, a głośno zawołał:
— Skandal! Zaczynamy schodzić z relsów, panno Stefanjo. Nastąpi wykolejenie a Głębowicze już widać. Odłóżmy kłótnię na inny raz. Zgoda?
— O ile pan znowu z relsów nie zejdzie...
— Dobrze! obiecuję to pani. Chcę, abyśmy w Głębowiczach byli w zgodzie, chcę panią widzieć wesołą, tak jak obecnie. Ja jestem szalenie wesół i szczęśliwy.
— Czy dlatego, że dojeżdżamy do Głębowicz? — spytała figlarnie.
— Tak, i że za chwilę będę jadł śniadanie — odrzekł z pasją.
Stefcia parsknęła śmiechem, Waldemar zaśmiał się również i palnął z bata.
— Ech! jestem na panią taki zły — zawołał, puszczając konie w cwał.
Brek potoczył się ze zdwojoną szybkością.
— Panie! cóż to znowu? Pan nas roztrzęsie! — wołała panna Rita.
— Au nom de Dieu! wypadniemy — krzyczała hrabianka, chwytając za ramiona Trestkę i Wilhelma.
Waldemar stanął. Jedną ręką powoził, drugą z batem wparł się pod bok i, potrząsając lejcami, wołał na konie:
— Pędźcie, muzy pędźcie!...
Konie rwały z kopyta, aż grudki żwiru sypały się gradem z pod kół.
— Panie Waldemarze, czy pan zwarjował? — krzyczała szarpiąc go za rękaw, panna Szeliżanka.
— Być może.
Stefcia, Lucia i Wilhelm zanosili się od śmiechu, patrząc na wystraszone miny hrabianki, barona i nieszczęśliwego Trestki, któremu w dodatku spadły binokle z nosa. Szukał ich dokoła siebie klnąc różnemi językami. Nareszcie znalazł i zawołał z niesłychanem zacięciem:
— Psiakrew, są!
— Przecie przemówił po polsku — zaśmiał się Waldemar.