Strona:PL Mniszek Helena - Trędowata 01.pdf/014

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Lucia zrobiła ruch, jakby sobie coś przypominając, i z wesołą mimiką, szepnęła:
— Już wiem! Otóż i zakocham się nawet prędko, może za tydzień lub za dwa. Ma tu przyjechać praktykant, mówił Waldy. On ma takich kilku w Głebowiczach, z dobrych rodzin. I ten, co tu przyjedzie, jest podobno z dobrej rodziny, taki, co mu nic nie płacą i on nic nie płaci. Będzie mieszkał w pawilonie, ale jadał z nami. Chciał się tu dostać hrabia S., lecz podobno okropny laluś, więc Waldy odmówił.
— A ten może nie zadowoli twego gustu? — rzekła Stefcia, myśląc o czem innem.
— No, zapewne! Ale jeśli ładny, to się zakocham.
W tej chwili wszedł do altany młody pokojowiec i rzekł służbowo:
— Jaśnie pani prosi do stołu.
Poczem, nie czekając rozkazu, zabrał książki i niósł do pałacu z wielką czcią.
W sali jadalnej, stylowej, z sufitem w płyty mahoniowe, wszyscy już byli zebrani. Pani Elzonowska, siedząc w krześle, czekała na córkę.
W ręce gniotła serwetkę, miała wygląd zirytowany. Poruszała ustami z grymasem i podnosiła jedną brew prędko, co u niej oznaczało niezadowolenie. Obok niej siedział pan Maciej Michorowski, starzec ośmdziesięcioletni. Szczupły i trochę pochylony, robił sympatyczne wrażenie rozumnym wyrazem twarzy bladej, ozdobionej siwym wąsem i dwojgiem miłych szarych oczu. Rysami twarzy przypominał cesarza Franciszka Józefa i dziwną ufność wzbudzał w każdym. Pociągającym uśmiechem ujmował wszystkich, jakby mówiąc: „Szanujcie mnie i kochajcie“.
Teraz słuchał wnuka, rozważając każde jego słowo. Staruszek widział w nim swe odrodzenie, młodość.
Waldemar oparty o wysoką poręcz krzesła, rozdraźniony, ze zmarszczonemi brwiami, dowodził czegoś, na coś się nie zgadzał, co oburzało panią Elzonowską.
Czwartą osobą przy stole był pan Ksawery, emeryt, stary i łysy, wielki smakosz. Ten widząc, że ordynat nie siada, stał również, z miną nieszczęśliwą. Nie zajmowała go rozmowa Waldemara z ciotką: on pożerał oczyma wazę, stojącą na bocznym stole, z której ulatywała woń zupy á la reine. Zerkał strapiony na baronową i na wyfrakowanego lokaja. Lecz i ten oczekiwał hasła rozlewania zupy. Nareszcie Stefcia i Lucia weszły. Pani Idalja spojrzała bystro na Waldemara, dając mu do zrozumienia, że czas zakończyć rozmowę. Ale ordynat sam umilkł. Prędko poszedł do panien i, ucałowawszy Lucię, skłonił się Stefci z wyszukaną elegancją. Ironiczny uśmiech, od razu osiadł mu na ustach.
— Po takiej poezji, jak las i kwiaty, spotkamy się przy prozaicznym obiedzie. Czy to pani nie razi? — spytał.
Stefcia poczerwieniała. Jego słowa zniweczyły jej humor w jednej chwili.
— Nie myślałam o tem — odparła chłodno.
— Szkoda! A ja wątpiłem, czy panią zobaczę. W tej puszczy mógłby panią porwać jaki szczęśliwy wilkołak, połknąć żywcem lub unieść do swych komyszy. Bardzo rad jestem, że pani ocalała.
— Czy i ty, Waldy, byłeś rano w borku z panną Stefanją? — spytała Lucia.