Przejdź do zawartości

Strona:PL Mark Twain - Yankes na dworze króla Artura.pdf/15

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Wówczas człowiek oświadczył mi, że jestem jego własnością, jeńcem jego lancy. Wobec tego, że kij był aż nadto przekonywającym argumentem w jego ręku, wolałem nie protestować. Tym sposobem zawarliśmy umowę, na mocy której ja powinienem był iść za nim, on zaś miał poniechać wszelkich wrogich wystąpień przeciwko mnie. Nieznajomy ruszył przed siebie, ja zaś poważnie kroczyłem u boku jego konia. Droga prowadziła przez jakieś usypane kwieciem, poprzecinane strumieniami łąki, przez jakąś zupełnie mi nieznaną, bezludną okolicę, gdzie napróżno wypatrywałem czegokolwiek, przypominającego wędrowny cyrk. Zacząłem przypuszczać, że zwycięzca mój ma coś wspólnego nietyle z cyrkiem, co z domem warjatów. Nie napotykaliśmy jednakże niczego w tym rodzaju. Ostatecznie, przerwałem ciszę i zapytałem mego towarzysza, jak daleko jesteśmy od Hartfordu. O kazało się, że nigdy nie słyszał o takiej nazwie. Aczkolwiek byłem przekonany, że kłamie, szedłem dalej, nie wypowiadając swego zdania. Mniej więcej po upływie godziny ujrzałem jakieś miasto, malowniczo położone nad brzegiem krętej rzeki. Obok miasta, na wzgórzu, wznosiła się wysoka szara twierdza, zdobna w bastjony i wieżyczki, jakie zdarzało mi się dotąd oglądać tylko na ilustracjach.
— Bridgeport? — zapytałem nieznajomego, w skazując na miasto.
— Camelot, — odpowiedział.

...Widocznie znajomego mego opanowała senność, gdyż skinąwszy mi głową i uśmiechając się swoim patetycznym, starodawnym uśmiechem, rzekł:
— Trudno mi opowiadać dalej; lecz jeśli się Pan przejdzie do mnie, dam Panu książkę, w której znajdziesz opis całej tej historji.