Strona:PL Marivaux - Komedye.djvu/074

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wiedział z góry, że nie chce nijakich amorów między nami.
PIETREK. A to znów czemu? A cóż w tem jest komu za despekt, żeby kochać bliźniego swego ? E, do choroby! do oczu mu powiem, że to się praktykuje nawet u Turków, a przecież to strasznie złe bestyje te Turki.
JAGUSIA. Ech, on gorszy jeszcze niż ten Turek! A syćko przez jednę damulę z Paryża, którą lubował bardzo, a która puściła go gładziuśko dla jakiegoś inszego kawalira, co się do niego ani nie umył i bez to całe gwałty. Powiedział jej, że wstydziłaby się; a ona jemu, że ani się jej śni. Także mi gadanie! (niby tak mu pedziała). A potem się wyzywali: Niegodnaś jest... Widzicie mi frajera!... Zemszczę się na tobie... Tyle sobie robię z tego! Od słówka do słówka zatrzasła mu drzwi przed nosem. Pan, który ma swój pański hambit, aże pochorował się od tego, i przyjechał aż tutaj kierować się na pustelnika, na filozofa: niby tak to nazywa. Jego służący Arlekin też udaje zbrzydzonego. Kiedy widzi dziewuchę z prawej, ten gamoń lezie ci z umysłu na lewo; syćko z przyczyny jakiejś szelmy pokojowej, która, powiada, wystrychła go na dudka.
PIETREK. Co prawda to prawda, to są srogie łajdactwa; a niemasz na to nijakiej policyi. Codzień wiesza się i zamyka biednych złodziei,