Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Z głuszy.djvu/188

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

za pień i, zbierając wszystkie siły, wydobył się znowu na kładki.
Pierwszą myślą poszukał kija wkoło siebie, nie było go, poszukał torby, torba znikła, a w niej chleb i »karty«.
Musiał o coś zaczepić, rzemyk pękł i torba poszła na dno.
— Ot i okazya! Zawiódł mnie »ten« gdzie chciał — zamruczał biedak desperacko.
Obejrzał się, ogień się palił, żarząc jak kupa węgli. Chłopu się zdało, że stamtąd coś się śmieje.
Położenie jego było opłakane. Siedział konno na kłodzie, do nitki przemokły, głodny, zziębły, opuszczony wśród topieli.
Wtedy opanowała go wściekłość i zawziętość. Pięścią wygroził w stronę ognia i przez zęby zamruczał:
— Zawiódł ty mnie! Poczekajże! Ja tobie pokażę, co umiem, a nie ustąpię i do ciebie grzać się nie pójdę!
Strach go odstąpił wobec niemożliwości ucieczki. Ulokował się jak mógł najwygodniej, zgarnął się, i czekał.
Przecie noc kiedyś się skończy, a on prędzej z zimna i z głodu skostnieje, niż zostawi torbę topieli. Torba była skórzana, nowa, warta rubla, za czapkę dał rubla, ktoby to zostawił. Co będzie, to będzie, on swego nie daruje.