Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Z głuszy.djvu/186

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Chłop go nie widział, ale słyszał i przeczuł. Strach wstrząsnął nim, jak wicher łozą, oczy zwierza zabłysły zielono i obadwa stanęli, jednakowo strwożeni i niepewni, rozdzieleni tylko kałużą. Czujko sięgnął w zanadrze. Rozległ się szelest stali o krzemień i snop iskier prysnął. Przy tym chwilowym blasku ujrzał szary cień zwierza, niknący napowrót w gęstwinie.
Droga była otwarta i chłop naprzód skoczył. Lęk ustępował, zwycięstwo to nawet dodało człowiekowi otuchy.
— Głupi wilk... myślał, że strzelba! Żydowska w nim dusza!
Znowu zajął go ów ogień tajemniczy, który nie gasł i nie wzmagał się, nie zbliżał się, ani oddalał. Trwał wciąż jednako, czerwieniejąc w prostej linii. Czujko w chacie, u komina, słuchając baśni prządek, bywał sceptykiem i z kobiet się naśmiewał. Teraz jednak noc, pustka, wicher, hukanie sów, ponurość otoczenia nastroiły go odmiennie. Wszystkie opowieści o upiorach zaczęły mu wracać do pamięci, o topielcach, samobójcach, wilkołakach, o złem, co po topieli chodzi, dur narzuca, wodzi na bezdroża, o światłach, przy których duchy się grzeją i suszą pieniądze.
Chciało mu się wracać, a strach było do tego ognia plecami się obrócić, aby znowu przed oczy się nie przerzucił, żal też było odbytej drogi, i fa-