Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Z głuszy.djvu/143

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Okulary zsunęły mu się na koniec nosa, ale on tego nie spostrzegał. Twarz jego wyrażała bezmierne osłupienie i niepewność. Potem, obyczajem starych ludzi, zaczął z sobą rozmawiać, zrazu mrucząc pod wąsem, potem coraz wyraźniej:
— 1838? Toć wtedy Jasia nie było na świecie. Był Józef, ano był. Józef, to ja, nie prawda! Co za głupstwo! Albom ja fundusz stracił? Albom ja nie pracował, nie statkował!
Rodzic mi na ręku zgasł, matce powieki zawarłem! Krzyżem mnie żegnali, błogosławili. Prawda, że to później było. Pomarli oboje w roku 1850-ym. Hortunia wtedy Jasia karmiła. Późno się ożeniłem i ledwie się starzy wnuka doczekali. Ach, wnuka! Dobrze, iż go teraz nie widzą! A może i szkoda? Możeby Hortunia żyła i on inaczej się pokierował...
Granatowy frak, najtyczanka, pięćdziesiąt dukatów, Benisia, flet, ojcowie z konwiktu... To czasy były, czasy! Jaś ich nie widział, Jaś jedenaście lat w szkołach był, tyle świata widział tylko. A potem wrócił blady, nędzny. I zaraz do roboty się wziął i już nigdy bez troski nie zasnął. Żeby go dziadek zobaczył! Nie Benisia i flet jemu w głowie, ale zgryzota i trud.
Ze stada koników nie wybierze, bo stada niema; nie uszyją mu fraka, bo niema za co, nie dadzą pięćdziesięciu dukatów, bo jeden jest na pamiątkę... Ha, no, Jaś niby młody, a nawet nie kocha...