Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Straszny dziadunio.djvu/160

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

jakiś; spuściła powieki. Milczeli, ogarnięci wielką potęgą, co nagle stanęła wśród nich.
— Czy to już koniec, dzieci? — zagadnął pan Polikarp, wstając. — Rucio wyznał swoje grzechy, a ty, Broniu wyspowiadałaś się detalicznie, ilu podrapałaś ludzi, gdy cię od niego zabrali? No, teraz gdzież ta piosenka? Chcemy ją słyszeć.
— Jutro, dziadku! — prosiła dziewczynka — dzisiaj nie mogę!
— A to coś nowego! Nabierasz chimerów, dziecko? To zły znak. Za to zabieram ci teraz Rucia. Nie zobaczysz go więcej; wyślę na koniec świata.
— Dwa razy jedna sztuka się nie udaje! — zaśmiał się chłopiec — ze mnąby sobie dziad nie dał rady.
— Z człowiekiem bez woli można zrobić, co się chce! Jemu wszystko jedno! Dobranoc, Broniu!
Stary pocałował ją w czoło i wyszedł. Hieronim wyciągnął dłoń. I on ją całował niegdyś, ale dziś zamiast w skroń, podniósł rączkę do ust. Wyrwała mu ją i spojrzała z wyrzutem, lecz nie przygarnęła się, jak niegdyś, do jego ramion; pożegnała chmurnem spojrzeniem.
Dawny stosunek ich był pochowany bezpowrotnie.
Nazajutrz rano Hieronim wyszedł do ogrodu. Przed nim mignął zielony parasol. Szanowna Adelgunda uprzedziła go. Teraz go to mało obchodziło.
Spojrzał w okna lewego skrzydła; były jeszcze zasłonięte, ruszył więc do grobowca.
Przez tę jednę noc stał się z niego inny człowiek. Dawny, szalony Rucio, zbudził się znów, z domieszką czegoś głębszego, poważniejszego, w błyszczących oczach. Szedł lekko, wesoło, znikła chorobliwa bladość i znękanie; był wyświeżony, ogolony, ubrany elegancko, z kwiatkiem u surduta,