Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Straszny dziadunio.djvu/138

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Po ciebie przyszedłem w samą porę — odparł starzec zmienionym tonem.
— Ja nie mam czasu. Kto dziada przyprowadził? Ja jestem chory.
— Widzę, ale pomimo to musisz pójść ze mną. Zbierz siły. Nie miałeś mocy znieść sromu, on silniejszy od ciebie. Trzeba go zdjąć, bo cię złamie. I tak za długo leżał ci na duszy. Spóźniłem się o godzin parę. Chodź, chłopcze!
Co się stało tyranowi i czy on to był istotnie? Takim nie znał go Hieronim; patrzył błędnie na twarz surową, lecz całkiem inną, niż zwykle. Mieszało mu się w głowie.
— Chodź! — powtórzył stary, biorąc go pod ramię.
Poszli znów w czarną noc. Przed nimi nagle zjawił się Bazyli, świecąc latarką i oglądając się co chwila. Starzec prawie niósł wnuka. Droga była niedaleka do mieszkania naczelnika, które bucha światłem. Bal był w samej pełni, muzyka grała mazura.
Złoty półimperyał otworzył im drzwi biura, drugi popędził lokaja do salonów, z wezwaniem samego gospodarza.
Milczeli obydwa. Młody, dysząc wewnętrznym żarem, wpółprzytomny; dziad poważny, a dziwnie rozpromieniony. Bazyli zginął przy progu domu.
Po dość długiem oczekiwaniu naczelnik wszedł. Pomimo licznych toastów, chmurę miał na czole; z pod oka spojrzał na gości.
— Czem mogę służyć? — spytał z przymusem.
Starzec, oburącz wsparty na lasce, kiwnął niedbale głową.
— Nazywam się Polikarp Białopiotrowicz — zaczął. — Mam dwóch wnuków; za nich obu przychodzę na obrachunek tu.
— Znam tylko obecnego tu inżyniera, Hieronima.