Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Straszny dziadunio.djvu/133

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Między inżynierami powstał ruch i szepty; odsunęli się jeszcze dalej, jak od trędowatego. Pryncypał tylko ani się usuwał, ani tryumfował. Odezwał się pierwszy:
Coż, panie Białopiotrowicz? To pański podpis?
Nie było żadnej odpowiedzi.
— Może pan zapomniałeś o jakim wydatku?
— Nie! — wyrwało się z piersi nieszczęśliwego.
— Cóż więc znaczy ten weksel? Przyznajesz się pan do niego? Może to fałszerstwo, pomyłka? Mów pan, co?
Na ten wyraz „fałszerstwo“ Hieronim opamiętał się nieco. Podniósł oczy, chciał coś powiedzieć, ale nie zdołał.
Oczy te, pełne bezbrzeżnej rozpaczy, podkrążone czarno, zaognione bezsennością, były tak nieszczęśliwe i smutne, że inżynier nie pytał dalej. Opamiętał się i on także.
— Nie martw się tak bardzo — zaczął pobłażliwie. — Młody pan jesteś, lekkomyślny! Każdy z nas prawie w tym wieku może zrobić głupstwo, zapomnieć się. Weksel zapłaciłem. Bądź pan spokojny. Jeżeliś pan pieniądze stracił, daruję bez żalu, z wiarą, że się to drugi raz nie powtórzy.
Hieronim i na to nic nie odpowiedział. Był równie nieczuły na wspaniałomyślność i pobłażanie, jak na surowy sąd. Na twarzy jego zatarły się wszelkie wrażenia; była ona twarda, zimna jak kamień.
Z opuszczonemi rękoma słuchał i znosił wszelkie ciosy, co mu gruchotały życie; nie bronił się, nie przeczył, tylko wciąż patrzył na imię swe i nazwisko, skreślone u spodu nieszczęsnego wekslu. Ten tylko szmatek papieru występował dla niego wyraźnie, zrozumiale, z całego otoczenia.
Było to „Mane-Tekel“ Baltazarowej uczty, była to zatrata!