Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Straszny dziadunio.djvu/086

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

groszy: na mieszkanie, opał, światło, jedzenie i wpisowe.
Czasami brał czoło w dłonie i chciał śmierci, czasem na myśl o Żabbie płakał, to zmarszczony ponuro myślał, że nie warto być dobrym i pracować na tym świecie; resztę czasu spędzał nieruchomy, bezmyślnie patrząc na mijane krajobrazy. Głód mu odbierał resztę siły.
Ostatni wyszedł z wagonu na dworzec. Szedł jak człowiek bez celu i bez zajęcia, popychany to tu, to tam, ruchem ciżby.
Koło drzwi dworca trącił wychodzącego na peron eleganckiego panicza. Obadwa spojrzeli na siebie i podali dłonie.
— Hieronim! Witam! Masz minę strasznie nieprzyzwoitą. Cóż to, z hulanki wracasz?
— Wracam z Krymu — odparł, wchodząc z bratankiem do sali.
— Z Krymu? Cóżeś tam robił?
— Pochowałem Żabbę.
— Jaką żabę? A, tego tetryka! No, mała szkoda! A teraz, co robisz z sobą?
— Nie wiem jeszcze.
— Jedź ze mną! Wyrzucę cię, gdzie zechcesz, a może u mnie się zatrzymasz? Mam pół pałacu na twe rozkazy.
— Dziękuję. Wyrzuć mnie na Sadowej.
Przed dworcem sanki Wojciecha czekały na pana. Wsiedli oba i ruszyli. Hieronim trząsł się w swym wytartym paltocie, kuzyn opiął się szczelnie sobolami i klął klimat.
— Cóż się dzieje z tobą? — zagadnął po chwili. — Skończyłeś kursa?
— Nie zdałem zeszłorocznego egzaminu, straciłem stypendyum i rok czasu, i oto wracam.
— Przy twych zdolnościach odzyskasz czas stracony.