Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Straszny dziadunio.djvu/074

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Cóż to, ja mam mu być psem, czy królikiem?
— I morskie świnki biorą do tych prób.
— No, więc cóż z tego?
— A nic. Zobaczymy, jak wyda dzieło.
— Et, głupiś, Żabba! Co do mnie, rad jestem, że się wreszcie odczepiłem od niego!
— To dopiero zaczepka, a nie odczepka — wygłosił patetycznie Litwin.
— Resztę mózgu morze ci wypłukało ze łba! Gadasz, jak wyrocznia, dwuznacznikami. Chodźmy spać!
— Zobaczymy, czy dziecko spokojne — poprawił Żabba.
Dziecko miało trochę gorączki. Gdy weszli pocichu, usłyszeli, jak mówiła wpółsennie do siebie:
— Żebym miała czarne perełki, tobym zrobiła i oczy; z chleba nie można; żeby dużo, dużo chleba, toby był cały człowiek, albo koń — taki duży!
— O figurkach swoich myśli — szepnął Hieronim.
— Aha! lepiła tu przed chorobą twój wizerunek z chleba, na prezent. Perełek na oczy ciągle się napierała. Jak wyzdrowieje, trzeba jej zacząć dawać lekcye rysunku.
Po chwili mała przestała majaczyć; oddech się uspokoił; koledzy wysunęli się niepostrzeżenie. Byli o nią spokojni, a nie wiadomo, który się czuł więcej szczęśliwym jej życiem.