Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Straszny dziadunio.djvu/022

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Olbrzymiemi wałami parła fala przed sobą środkiem prądu stogi siana, deski, zielsko, liście, gałęzie, wszystko splątane w bezładny kłąb.
Huk i wrzenie kotłowało się jak w zbuntowanem mieście, rzeka wyglądała jak lud rozjuszony, pijany, ryczący, żądny krwi i ognia.
— Przypomniała babka dziewic wieczór[1] — zauważył Hieronim, trącając lekko Grocholskiego.
— Cóż, Jasiu, nie popłyniesz na ratunek sukni damy twego serca? — zagadnął zcicha.
— Tej sztuki nawet tybyś nie dokazał.
— Doprawdy? czy wiesz o jakich ważnych przeszkodach?
— Wiem: niemożliwość!
Oczy chłopca zamigotały sinawym błyskiem polerowanej stali.
— Niemożliwość! Hieronim Białopiotrowicz, wasz sługa, nie wie, co to za facecya, co się tak brzydko wabi!
— Et, porzuć — wtrącił Żabba — choćbyś chciał, to nie możesz wyłowić smyczka!
— Milcz! nie otwieraj krwawiących się ran, bo jak się rozgniewam, to cię wrzucę tam, gdzie najady przymierzają sukienki naczelnikowej, będziesz dopiero krzyczał z zachwytu!
Koledzy parsknęli śmiechem. Litwin skrzywił się jak ktoś, co chce kichnąć, a nie może i mruknął uparcie:
— Ale, taki smyczek przepadł całkiem!
— Masz, idź go poszukaj! — zawołał swawolnik, porywając czapkę towarzysza i ciskając ją daleko w wodę.
— Ajej, ajej, ajej! — lamentował poszkodowany — jedna była, nowiutka. Teraz mi słońce mózg przepali!

— Niewiele go znajdzie! Aha, nie śmiej się,

  1. Przysłowie litewskie.