Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Straszny dziadunio.djvu/019

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wdy, czuję i w tem palec dziadunia. On ma jakieś konszachty ze złemi mocami i używa ich na moją zatratę. Oj, oj! Niema smyczka, niema!
— Porzuć gadanie i chodźmy — wtrącił Żabba.
— Łatwo ci to powiedzieć! Ale ja, z duszą muzykalną, cierpię nad tą stratą!
Chłopak załamał ręce patetycznie, oczy mu się jednak śmiały.
— Dajże pokój, albo to czas błaznować?
— Na błaznowanie powinien człowiek mieć czas, bo inaczej, cóż robić z życiem! Trzeba będzie dostać żółtaczki, zapchać mózg cyframi, tak wyglądać jak ty, skrzeku pospolity!
Przy tej oracyi pan Hieronim wziął zmokły tłomoczek na plecy, skrzypce pod pachę i wydostał się oknem na świat boży. Kolega zebrał resztę manatków i podążył za nim, nieobrażony bynajmniej zoologiczną przenośnią swego nazwiska.
— Słuchajno, Żabba, a gdzież to ci bezpieczni koledzy pod lasem? Prowadź, bo doprawdy zgłupiałem ze snu i paniki. To nie moja specyalność wodna komunikacya.
— Tędy — rzekł Żabba — widzisz, koledzy na górce!
— Ah! widzę, że idziemy prosto na doły z gliną! Śliczna awantura! I to morze było wczoraj nikczemną kałużą. I wierz tu pozorom. Chłopi uciekli i wrzeszczą. Głupi naród! Co to im pomoże! Ale że mnie ten wrzask nie zbudził!
— Kiedy bo spałeś jak pień!
— Jak pień! Ten zawsze swoje — mruknął młody chłopak i umilkł na chwilę.
Woda dochodziła im do pasa, prąd walił z nóg, targał tu i tam. Było dziwnie przykro borykać się z rozpętanym żywiołem, nie wiedząc gdzie, i co się ma pod stopami, bo woda rozmulona, pełna zielska, była czarna, jak atrament.
Nad tą wodą sterczały dachy chat, łby bydła,