Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Ryngraf.djvu/29

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

płaszczem po oczy osłonięty, zbliżał się wprost do niego.
— Kto idzie? — krzyknął.
— „Austerlitz i Marengo!“ — odparł człowiek, hasło tego wieczora.
— Do kogo idziesz?
— Do porucznika Stanisława.
Ułan pochylił się naprzód.
— Czego?
W tej chwili, tuż za nim, zmieniony, chrypliwy głos Stacha ozwał się rozkazująco:
— Znam tego człowieka. Puść go! Pójdzie ze mną!...
Chwilę zdawało się, że lanca ułana zamiast oddać honor oficerowi, utopi żelazo w piersi czarnej postaci szpiega, czy kusiciela, ale wnet niewolnica subordynacji skłoniła się tylko. Człowiek przeszedł.
Noc była chłodna i przykra. Patrol u krzyżowych dróg drżał i dygotał jak w febrze.
Wiatr przenikliwy i suchy owiewał mu twarz zmienioną, oczy zamglone strachem. Szczękał zębami i urywane, pół wargami, pół myślą, począł odmawiać pacierze. Bo i kto, co mu na tę nową zmorę poradzi. Wicher rwał mu z ust wyrazy i rzucał na obóz.
— Jezu! jakeś się przemienił na górze Tabor, tak racz przemienić smutki i pokusy jego w radości i zwycięztwa...