Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Hrywda.djvu/206

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Do czego twoja koszula podobna! I ługiem jej nie odpiorę. Choć ją „starcowi“ (ubogiemu) dać. Pójdź do szałasu i zmień ją. Namoczę, póki mokra!
Odciągnęła go wreszcie od poszukiwań kosy; starannie zwinęła pas — i poszli.
Sydor na widok synowca usta otworzył.
— Ciebie gdzie czort wodził?
— Licha jego mać! Kosę utopiłem!
— Nie może być! Ty, durniu, gdzieś rozum miał i ręce? Jak świat światem nie słyszano, żeby ludzie kosy topili. Będę ja ci dwie na jeden sianokos sprawiał? Ty niedołęgo! Tfu! Jak udał się bałwan, to cały!
Kalenik, zbiedzony, pokorny, zawstydzony, powlókł się do szałasu. Klątwy stryja goniły za nim.
Cała Hrywda wiedzieć będzie o tej kosie, a jego taki srom ogarnął, że począł przeklinać Łucysię, iż mu się utopić nie dała.
Chorąży, co sztandar wypuści z rąk — nie czuje się bardziej upokorzonym, niż ten chłop, gdy wracał z próżnemi dłońmi.
Złajał go stryj, wydrwił Kiryk: on rozjuszył się wreszcie — i napadł na Łucysię przy wieczerzy, o byleco, żeby swe rozdrażnienie spędzić.