Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Hrywda.djvu/113

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Usiedli za stołem, wypili po kieliszku, zagryźli śledziem. Nie wydał się dość słonym: więc kazali żydówce podać soli, maczali go i jedli.
Potem wypili po drugim kieliszku. Kalenik rękami usta otarł, zaczął przekomarzać się z Tychonem. Kobiety się śmiały, śmieli się wszyscy obecni.
Czyruk oddawał żart za żart. Chuderlawą jego postać wziął za cel dowcipów Kalenik — najdrażliwszą kwestyą wioskowego „mołodca“.
On sam, rosły, silny, czwanił się swą mocą i wzrostem.
Na ciemną twarz Tychona występowała krew. Ludzie się śmieli pogardliwie — śmiały się kobiety.
— Żeby ty żonkę wziął, toby ciebie biła codzień. Żeby ciebie bocian na łące spotkał, toby wziął jak żabę. Chcesz? najmę cię jak proso dojrzeje, cobyś w niem stał od świtu do nocy. Nocą to cię zwolnię, boby cię sowa zjadła. Jak ty kosisz, to pewnie ciebie kosa wodzi, a nie ty ją. A wołyż u ciebie, woły! Zaglądają na rataja, a baczą holopa (kość) je zagania. Był ja kiedyś na wieczernicy, a tu psy wyją, dziewczęta się postrachały. My patrzym, aż to Tychon, radby wejść, a nie może,