Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Hrywda.djvu/014

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Jęczały-bo okropnie te drzwi na drewnianych zawiasach i z drewnianym skoblem, tak nizkie, a z tak wysokim progiem, że wychodzący wypełzł zza nich, jak z nory, wpół zgięty — na podwórze.
Chata była, jak wszystkie: stara, bez komina, boczną ścianą zwrócona ku ulicy; frontem do podwórza.
Od ulicy miała płot i ogródek, gdzie sterczała grusza wpółdzika i bezlistna, słomianym powrósłem, kwoli rodzajności, opasana; od frontu miała też ogródek wąziutki, graniczący z sąsiednią zagrodą; w głębi podwórza — stodółkę i chlewy,
Chata była tak do innych podobna, że trzeba było w niej się urodzić, by nie zbłądzić, nie trafić do wrót sąsiada; trzeba było ją własnemi rękami postawić, by ją wśród stu rozpoznać.
Skrzypnęły tedy drzwi — i na podwórze wyszedł chłop. Wysoki był, barczysty, ale oprócz mięśni i skóry nic nie miał na grubych kościach, a na ciele jego od pracy pełno było guzów i wypukłości. Wyszedł, jak wstał z ławy i ze snu: w koszuli grubéj i przedymionej, rozpiętej na piersi, którą zdobił krzyżyk mosiężny — w parcianych spodniach i bosy.