Przejdź do zawartości

Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Barbara Tryźnianka.djvu/252

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Nagle za plecami mieszczan rozległ się głos ostry:
— Ciszej — i czapki ze łbów — bo tu nie żydowska szkoła ani szynk!
Obejrzeli się, stropili na sekundę, ale widocznie wypili na rezon, bo Wacek warknął:
— My do dziedziczki — nie do ciebie.
W tej chwili — jednym zamachem pręta Tomek strącił czapki na ziemię.
— Ty — psia mać — jak śmiesz! — krzyknął mieszczanin — porywając się z pięściami.
Hanka przerażona chwyciła polano drew — rozumiejąc — że od śmierci trzeba bronić.
Ale Tomek z błyskawiczną szybkością chwycił draba za kark — przegiął, wykręcił i z całym rozmachem cisnął za drzwi, na podwórze. Potem zwrócił się do drugiego.
Ale ten nie czekał podobnego losu, pozbierał czapki i sam milczkiem się wyniósł. Tomek wyszedł za nimi.
Wacałek upadł plackiem na bruk, dźwignął się oszołomiony.
A Tomek oparty o słup ganku rzekł twardo:
— To sobie zapamiętajcie na naukę. A jakbyście raz jeszcze naszli cudzy dom i robili awantury po pijanemu — to oprzecie się dalej — w kryminale. Marsz — za bramę.
Draby wynieśli się bez słowa.
Wtedy posłyszał za sobą szept Hanki:
— Panie — oni nas spalą i pana zabiją.