Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Atma.djvu/117

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Tak ją widzę całą — tę duszę maluchną, biedną, słabą, trwożliwą. Tak mi jej żal serdecznie. Jakie to wylękłe i znękane, jakie bez woli, pełne trosk marnych, skrępowane wszystkiem, łańcuchem, sznurem, — nawet pajęczyną. Nie może się cieszyć, nie może chcieć, nie może walczyć, nigdy nawet nie pozwalała sobie roić o czemś dobrem, szczęśliwem, tak jest fatalistycznie przeświadczona, że jej może być tylko źle. Lęka się, troska i udaje, to jej życie.
— Taką jest. Widzisz ją! Więc widzisz też — czem ja jestem dla niej. Ja i to wiem. Jestem dla niej lękiem i wstydem. Potom dał wszystko najszczytniejsze, najświętsze; całe bóstwo mej duszy.
— To daj jeszcze ostatni ból — upokorzenia. Kiedyś, gdy zrozumie, coś dał, będziesz miał jej kult. Niegdyś — sponiewierałeś ty może — jej kult — musi mieć prawo teraz ciebie poniewierać.
W czerwony żar komina Antoni utkwił oczy — pociemniałe dojmującym bólem, i wybuchnął goryczą.
— Gdy mi rzekła, że ją kompromituję wobec ludzi, poczerwieniałem jak od policzka — ale nie wyobrażałem sobie, by coś mogło tak zaboleć — jak gdy mi rzekła, że nie może się za mnie modlić, bo jestem jej grzechem. Jakiż jest ten Bóg?
— Jest dla każdego takim — jaką jest dusza. To biedne, małe, lękliwe jej »ja« nie może innego mieć. Ale ty? — do twego Boga wołasz o nią, dla niej?