Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Atma.djvu/039

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

wcale Jaworski, dlaczego je od umierającego otrzymał i, przejrzawszy, postanowił zniszczyć.
A potem raz jeszcze przejrzał, zamyślił się, odłożył metrykę i fotografię napowrót do pugilaresu, wrzucił w głąb szuflady, a resztę papierów zebrał i wsunął w piec, pełen rozżarzonych węgli. Buchnęły po chwili płomieniem, pozostała ciemna kupa spalonego papieru; rozgarnął ją i piec zamknął. Sprawa była załatwiona, wedle jego zwyczaju, prędko i stanowczo. Zostawił metrykę i fotografię na ewentualny wypadek zgłoszenia się owej ślepej matki, o której zmarły wspominał, ale myśl jego krążyła około zagadkowego człowieka i odczuł potrzebę zobaczenia jej twarzy, którą ledwie dotychczas zauważył w masie robotniczej.
Baraki leżały na uboczu, czerniejąc wśród śniegu; noc była chmurna, wietrzna, ponura. Spotkał Jaworski stróża tylko, minął fabrykę, w której robota szła miarowem tętnem, i, świecąc sobie elektryczną latarką, wszedł do baraków. Dzienna zmiana robotników spała. W sali panował zaduch brudnej odzieży i ciał; czerniały po pryczach formy ludzkie, zwalone jak kłody trudem, na zwierzęcy spoczynek; rozlegało się chrapanie, stękanie, kaszel, świst i pisk niezdrowych oskrzeli, przepitych krtani, jakieś bełkotanie ciężkich zmor sennych.
Rozpalone piece jeszcze cięższem czyniły po-