Strona:PL Maria Konopnicka - O krasnoludkach i o sierotce Marysi.djvu/263

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Widzisz Waszmość Pan przed sobą najnieszczęśliwszego zwierza, jaki kiedykolwiek na czterech łapach po tym świecie chodził! Matka moja była lunatyczką, a ja odziedziczyłem po niej to usposobienie! Com się nie napłacił doktorom, konowałom, owczarzom! Com się nie nabrał proszków, mikstur, balsamów, pigułek! Pół majątku mego na to poszło. Dość będzie, gdy powiem Waszmość Panu, żem samemi receptami trzy zimy opalał mieszkanie, a choć mrozy ścisnęły siarczyste, było u mnie tak ciepło, jak w uchu! No, i co Waszmość Pan powiesz, wszystko to na nic.
Niech tylko księżyc błyśnie na wschodzie choćby tyle, tycio, już mnie coś pędzi, coś rwie, żeby iść i po dachach chodzić. Probowałem się już nawet przywiązywać za ogon do kołka, który oto Waszmość Pan w pośrodku jamy wbity widzisz, ale i to na nic.
Jak mną szarpnęło, to najpiękniejszy kosmyk mojej kity na sznurku u kołka został, a ja się znalazłem za progiem. Patrz Waszmość, proszę! Dotąd noszę ślady tego wypadku!
Powstały nawet plotki, że to psy kowala tak mi część ogona wyszarpały, co oczywiście potwarz jest i oszczerstwo bezwstydne!
I takem już przywykł, tak to chodzenie po księżycu drugą naturą moją się stało, że czy księżyc świeci, czy nie świeci, muszę z jamy precz, jak tylko zmierzchać zacznie.
Owszem, im ciemniej, tem z większą gwałtownością wyrywa mnie z domu ku wsi.
Czasem noc czarna, że choć oko wykol, a ja, zwierz nieszczęsny, błąkam się, gdzie kurnik, gdzie chlewik.
Jedno albowiem tylko gdakanie kokoszy, i pianie