Strona:PL Maria Konopnicka - O krasnoludkach i o sierotce Marysi.djvu/220

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— A toć na was potu, jak tej rosy w trawie. Spocznijcież nieco!
A Skrobek:
— Nie będzie ten chleba jadł, kto ziemi nie urosi potem.
Idą baby, dziwują się, głowami zawitemi w krasne chusty kręcą i mówią:
— Reta! reta!... A toć się chłopisko na nic zerwie! Ani tego chleba nie poje, co go z tej ziemi zbierze.
A Skrobek:
— Nie pojem ja, to pojedzą insi! Człeka dziś, jutro, a tej ziemi zawsze!
Ale choć Skrobek tak pracował pilno, nie ruszyłby sam o swej mocy ani jednego z tych wielkich kamieni, i pnia ani jednego nie dobyłby na wierzch, gdyby mu nie pomagały drobne Krasnoludki. Nie widział ich chłop, bo takie się przytaić umieją, i nieraz się sam sobie dziwił:
— Hej! hej! Skąd się ta moc bierze we mnie? — mówił, wywalając pień ogromny, co w ziemi na sążeń tkwił. — Czterech chłopów robićby tu co miało!
A nie widział, że tuż przy nim cała gromada Krasnoludków pień co siły pcha, okopuje, obrąbuje, aż wióry lecą! Skrobek raz siekierą z góry, a ci dziesięć razy; aż go i wywalą!
Chwyci się Skrobek kamienia i aż zadumieje.
— Co u grzecha! — myśli — kamień taki, że to ha! a letko się toczy.
A nie widzi, że gromada Krasnoludków razem z nim pcha; dźwignie on raz, oni dziesięć razy!
Taką pomoc miał.
Więc się tylko ta robota paliła Skrobkowi w ręku.