Strona:PL Lord Lister -43- Rycerze cnoty.pdf/9

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Tym razem i Charley Brand wybuchnął śmiechem. Raffles sekundował mu dzielnie. Uspokoił się wreszcie.
— Jest to moim zdaniem najlepszy żart, jaki ostatnimi czasy wydarzył się, w Anglii. Trzeba znać Baxtera tak, jak my go znamy, aby ocenić cały komizm tego wyboru. Ten pijak, ten donjuan, człowiek głęboko niemoralny staje na czele instytucji, mającej na celu krzewienie moralności. Ale czytajmy dalej:
„Towarzystwo ustaliło swój program pracy na rok przyszły. Program ten przewiduje opracowanie projektów ustaw, zakazujących ukazywania się ogłoszeń o treści niemoralnej. Obostrzenie cenzury i...
Tu Raffles począł się śmiać tak mocno, że łzy mu pociekły z oczu.
— Charley! Charley! To zupełnie niebywale — dusił się wprost od śmiechu. — Towarzystwo występuje przeciwko mamkom... Mamki są niemoralne! Jak ci się to podoba? To prawie tak samo komiczne, jak nominacja Baxtera na wice-prezesa.
— Jakże się stało, że wybrano go na stanowisko, na które zupełnie się nie nadaje — zapytał Charley.
Raffles zastanowił się przez chwilę:
— Wyjaśnienie jest proste. Baxter stoi na czele komisji cenzurującej sztuki teatralne. Od lat pilnuje, aby moralność publiczna nie została obrażona ze sceny.
— W takim razie źle wypełnia swoje zadanie. Przypominam sobie, że zupełnie nie dawno oglądałem w teatrze sztukę, mającą bardzo mało z moralnością wspólnego.
— Nie ulega kwestii. Z cenzurą można sobie poradzić. Baxter jest w bliskich stosunkach z pewną aktoreczką i przez nią można wszystko zrobić. Ale dość już o tym. Weź palto. Przejdziemy się trochę po mym ukochanym Londynie.
— Czy jeszcze nie jest zbyt wcześnie — zaoponował Charley.
— Masz rację. Pójdziemy do teatru. Ale przedtem zjemy w restauracji kolację.
Raffles udał się do swojej garderoby. Stało tam trzyskrzydłowe lustro, wysokości człowieka. Lampy elektrycznie umieszczone były w ten sposób, że przeglądający się w lustrze mógł widzieć dokładnie najmniejszy szczegół całej swej postaci. Pod ścianą stała szafa, zawierająca cały szereg rozmaitych strojów, w które Raffles przebierał się od czasu do czasu. W szufladzie leżały farby i szminki, służące do charakteryzacji, a w specjalnej przegródce, peruki i sztuczne brody.
Tajemniczy Nieznajomy zastanawiał się przez chwilę nad postacią, w jaką się miał przedzierzgnąć. Następnie wyjął z szafy strój chińskiego dostojnika. Przywiózł go z sobą z podróży i autentyczność tego stroju nie budziła wątpliwości. Nie zapomniał nawet o specjalnych perfumach, używanych na Dalekim Wschodzie. Raffles włożył na siebie strój, na nogi naciągnął specjalne pantofle na wojłokowej podeszwie i przystąpił do malowania twarzy.
Skóra jego z natury ciemna, opaliła się jeszcze w trakcie ostatniej podróży. Szminka ciemna była więc zbyteczna. Zadowolił się tylko przedłużeniem brwi, co zmieniło odrazu kierunek oczu. Okulary, w złotej oprawie, nadały mu wygląd chińskiego uczonego. Dokończył tualety kładąc na głowie małą czarną czapeczkę, z pod której wychodził czarny warkocz. Wyszedł z garderoby bocznymi drzwiami nie przechodząc przez gabinet, w którym znajdował się Charley Brand. Gdy znalazł się na dole w hallu, otworzył po cichu drzwi i wyszedł na ulicę.
Zadzwonił. Po chwili stary Joe otworzył mu drzwi. Raffles ubawił się szczerze zdziwieniem poczciwego lokaja. Naśladując nosową chińską wymowę rzekł łamaną angielszczyzną.
— Czy zastałem barona Walkerfielda w domu?
Na widok lokaja, zjawiającego się z dziwnym gościem, Charley Brand podniósł się z fotela przerażony.
Moje nazwisko brzmi: Su-Ki-Bit-Vang. Oto: moja karta.
— Nazywam się Brand, — rzekł uprzejmie. — Jestem sekretarzem barona Walkerfielda.
— Tak, pamiętam — odparł chińczyk. — Baron często mówił ze mną o swym przyjacielu.
— Bardzo mi to pochlebia — odparł sekretarz — Z kim mam przyjemność?
— Nazywam się Su-Ki-Bit-Vang.
— Zechce pan spocząć na chwilę, sir. Mól przyjaciel musi nadejść niezadługo. — rzekł Charley Brand.
— Doskonale. Będę czekał — odparł chińczyk siadając w fotelu.
Charley Brand spostrzegł, że nieznajomy z dużą uwagą badał pokój.
— Ładnie tu u was w Londynie — rzekł po chwili. — Nigdybym nie sądził u nas w Chinach, że tutaj można skraść tyle rzeczy.
Krzesło, na którym siedział Charley Brand, odsunęło się conajmniej o pół metra. Charley spoglądał na Syna Nieba z osłupieniem.
— Pan pozwoli — rzekł z niebywałą uprzejmością, — że skoryguję pańskie wyrażenie? Urządzenie nasze nie zostało skradzione, a kupione.
— No, ja wszystko wiem — odparł chińczyk uśmiechając się chytrze. — Meble są kupione to prawda. Ale pieniądze zostały skradzione.
— Panie! — zawołał Charley Brand. — Jest pan tutaj w domu arystokraty, barona.
Mongoł nie przestawał uśmiechać się.
— Wszystko wiem, wszystko wiem... — szepnął nosowym głosem. — Ja też jestem oszustem. — Pan nie ma jeszcze dość rozumu w głowie.
Młody człowiek nie wiedział, jaką przybrać postawę. Chińczyk wydawał moi się dziwnie podejrzanym i obecność jego w tym domu napawała go lękiem. Spojrzał bez zbytniej przyjaźni na gościa, który wstał z fotelu, zbliżył się do biurka i ze stojącego tam pudełka, wyjął spokojnie papierosa i zapalił. Zaciągnąwszy się z wyraźną przyjemnością wonnym dymem, człowiek z Pekinu spojrzał na papierośnicę. Była to papierośnica wysadzana diamentami i rubinami, prawdziwe arcydzieło sztuki jubilerskiej. Nie zważając na zdumienie malujące się na twarzy Charley, rzekł swym przykrym nosowym głosem:
— Piękna papierośnica. Ja bardzo chcę mieć taką papierośnicę.
Mówiąc to wsunął papierośnicę do jednej ze swych obszernych kieszeni.
Stało się to kroplą, która przepełniła brzegi... Charley Brand zbliżył się do chińczyka i kładąc mu rękę na ramieniu zawołał:
— Mam nadzieję sir, że chodziło tu o zwykły żart? Ta papierośnica nie należy do pana.
— Dlaczego? — zapytał flegmatycznie gość. — Pański przyjaciel Raffles może skraść drugą!