Strona:PL Le Rouge - Niewidzialni.pdf/92

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

podczas snu moich prześladowców, nie spróbować raz jeszcze ucieczki, gdy usłyszałem nad sobą łopot skrzydeł, płomieniejące oczy zabłysły przedemną... Uczułem, że coś ciągnie moje więzy, a chrapliwy głos wymówił:
— Pójdź!
Poznałem głos Erloora, którego oswajałem i który wydał mię swoim. Nauczyłem go wymawiać kilka słów z mowy marsyjskiej, a rozumiał prawie wszystkie.
— Dokąd chcesz mię zaprowadzić? — spytałem.
— Pójdź! — powtórzył, bijąc niecierpliwie skrzydłami.
To mówiąc, zdjął więzy z moich nóg, tak, że mogłem iść, lecz ręce pozostały skrępowane. Pod nogami czułem szczątki kości zwierzęcych, czasem zapadałem do kolan w pokład suchego guana, które było warte miljony i mogło zbogacić niejedno przemysłowe przedsiębiorstwo.
Szliśmy długim, podziemnym korytarzem, w końcu którego widać było słaby brzask światła dziennego.
Rozróżniałem już ściany, czarne i gładkie, zapewne z bazaltu. Mój dozorca nie leciał, lecz podskakiwał ciężko obok mnie, a skrzydła jego wlokły się po ziemi, jak brudny płaszcz; zauważyłem też, że w miarę zbliżania się do światła, ruchy jego były coraz mniej pewne.
Nie mogłem się wyrzec szalonej myśli, iż żałował teraz swej zdrady i chciał ją okupić daniem mi sposobności do ucieczki.
— Dokąd mię prowadzisz? — spytałem tonem rozkazującym, jak wtedy, kiedy był moim niewolnikiem w wiosce marsyjskiej.
Podniósł do góry swą łapę, zaopatrzoną w pazury