Strona:PL Klementyna Hoffmanowa - Wybór powieści.djvu/074

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

razy bywało, trzymali nas jak w piecu, a cośmy lekarstw wyżyli, to nie do pojęcia: musieliśmy koniecznie ozdrowieć. Bardzo mi smutno post zszedł. Dopiero onegdaj w pierwsze święto Wielkanocne wyszłam do salonu; paradne było u nas święcone; mnóstwo ludzi! lecz cóz? kiedy były i owe nieszczęsne figury; a tak duszno, żem mocniejszego kaszlu dostała, i teraz Bóg wie, kiedy wyjadę na powietrze i w kościele będę. Dopiero to w słabości prawdziwie uczułam, jak źle, że ciebie tu niema! okropniem się nudziła; a żebyś wiedziała jakie dziwne i smutne słyszałam rzeczy? Kobiety nasze pilnując mnie, historye między sobą gadały. Myślały pewno, że ja śpię, a ja dobrze wszystko słyszałam. Mówiły że my jesteśmy prawie ubodzy; że nic nie mamy prócz długów po uszy: że jak Tata z Mamą dłużej tak wspaniale żyć będą, to wyjdziemy na gałganów. Poczciwa nasza bona aż płakała przy tej rozmowie. Niezmierniem się tem zmartwiła, alem o nic się ich nie wypytywała, bo wiesz że Mama zabrania wdawać się ze sługami; ułożyłam sobie, iż skoro wyzdrowieję, zaraz Mamy się zapytam? ale nie przyszło do tego; i wreszcie muszą to być bajki. Wszystko tak jest u nas, jak było dawniej: tyle służących, tyle koni, takie obiady, takie wieczory; metrowie już rozpoczęli lekcye, Mama się zawsze tak pięknie ubiera, Tata książki i obrazy skupuje.
Bajki więc kobiety kleciły: ale to pewna, że Mama i Tata coraz smutniejsi: zapewne z jakiej innej przyczyny, bo gdzieżby to być mogło, żebyśmy kiedy bogatymi być przestali. Żegnam cię, luba Karolinko, kończyć muszę; ćmi mi się w oczach: bywaj zdrowa. Dziękuję ci za twoje listy, były moją pociechą w słabości.