Strona:PL Klementyna Hoffmanowa - Wybór powieści.djvu/026

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

raz po obiedzie kocz Taty zajechał, wujaszek i wujenka bardzo prosili, żeby choć na noc został, ale on nie chciał, bo się spieszył do Mamy. Ach jakaż to była przyjemna droga, chociaż dosyć było zimno.
Tata zupełnie się tak pieścił ze mną jak wujenka z Kasią, wciąż mnie otulał, często pytał się czy mi nie zimno? tyle miał różnych przysmaczków! Służący Taty tak mi chętnie usługiwali; lokaj zawsze na ręku z kocza mnie wynosił, i mówił na mnie do stangreta: to nasza kochana panienka!
A cóż dopiero jakeśmy wjechali do Warszawy! Już było zupełnie ciemno, ale po hałasie i bruku, domyśliłam się, żeśmy w mieście. Zobaczyłam też przed sobą cały rzęd wielkich latarni; wisiały jak gdyby na powietrzu, a takie jasne, że ledwie patrzeć na nie można było. Bawiły mnie bardzo, i prawie żałowałam kiedy się kocz zatrzymał przed pięknym domem; ale wnet zapomniałam o latarniach, bo mnie Tata wziął na ręce, a biegnąc prędko po schodach, zaniósł do pokoju, skąd właśnie wybiegła jakaś prześliczna pani. To była Mama. Tata jej powiedział:
— Przywożę ci zdrową Anielkę!
O! jak mnie też ściskała! jak mi się przypatrywała! Niedługo potem dano herbatę; mnie Mama najpierwej nalała: nigdym tak dobrej herbaty nie piła, i takich wybornych nie jadłam ciasteczek. Mama była prześlicznie ubrana; jeszcze piękniej niż dzisiaj, i taka wysoka, poważna. Patrząc na nią, myślałam sobie:
— Nie tylko moje kuzynki mają Mamę, mam i ja moją, a jeszcze jaką!
— Tata mnie się spytał wtenczas: