Strona:PL Karol May - Winnetou w Afryce.djvu/140

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Z odległości stu, czy dwustu długości końskich zdawało mi się, że słyszę głos ludzki. Z połowy tej odległości słyszałem już wyraźnie rozpaczliwe okrzyki:
Meded, meded! Ya Allah, ta’ al, ta’ al! — Na pomoc, na pomoc! O Boże, przybywaj, przybywaj!
Był to głos kobiecy. Teraz wyraźnie zobaczyłem jakgdyby kształt ludzki, oblegany przez sępy. Wpobliżu skupiała się inna gromada sępów, chciwie czegoś wypatrując. Skoro się zbliżyłem, wzbiły się w powietrze. Odfrunęły również tamte drapieżniki, opuszczając się opodal na ziemię. — —
Istotnie, było to ludzkie ciało! Widziałem teraz dokładnie. Głos, który dolatywał jakgdyby z pod ziemi, zawołał:
Betidżi, betidżi. Subhan Allah! — Przychodzisz, przychodzisz. Niech będzie pochwalony Allah!
Zatrzymałem się nad miejscem, skąd dobiegał głos. Z piasku wyglądała głowa — tak, ludzka głowa. Nie mogłem rozpoznać, czy kobieca, czy męska, albowiem była tak spuchnięta, że nikt nie odróżniłby poszczególnych rysów, włosy zaś obwiązano niebieską chustką. Niedaleko głowy leżało dziecko w koszulince. Zawarło oczy i zakrzepło w bezruchu. Wyglądało na pięcioletnie. Ciało, pożerane przez sępy, leżało o dziesięć kroków dalej. Było już napoły rozerwane.
Ogarnął mnie dreszcz zgrozy. Zeskoczyłem z konia i nachyliłem się nad głową. Teraz oczy zamknęły się