Strona:PL Karol May - Winnetou 06.djvu/220

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   468   —

— Niech moi bracia oddalą się, dopóki ich nie zawołam. Chcę pomówić z tą bladą twarzą.
Posłuchali natychmiast, z czego wywnioskowałem, że pewnie zażywał wielkiego szacunku w plemieniu, choć wodzem nie był. Gdy odeszli, usiadł przedemną i znów upłynęła chwila, zanim odezwał się głosem uroczystym:
— Blade twarze mieszkały po tamtej stronie Wielkiej Wody. Jakkolwiek miały tam dość kraju, mimoto przeprawiły się przez wodę, by nam zabrać nasze góry i doliny.
Następnie zamilkł. Słowa jego tworzyły zwykły w przemowach indyańskich wstęp, z którego domyśliłem się, że zamierza coś ważnego mi powiedzieć. Co to być mogło? Jakaś nadzieja zaczęła mi świtać. On oczekiwał odpowiedzi odemnie, lecz ponieważ milczałem, zabrał po chwili znowu głos:
— Czerwoni mężowie przyjęli białych gościnnie, oni zaś zapłacili za to grabieżą i mordem.
I znów nastąpiła przerwa.
— I dziś jeszcze myślą tylko nad tem, żeby nas wyzyskać i wypchać jak najdalej. Ilekroć nie udaje im się dokonać tego podstępem, używają przemocy.
Tu znów przerwał.
— Ilekroć czerwony mąż zobaczy białego, może być pewnym, że ma śmiertelnego wroga przed sobą. Czy są wśród bladych twarzy tacy, którzy by nie byli naszymi nieprzyjaciółmi?
Teraz dopiero zrozumiałem cel tego wstępu. Tu chodziło o mnie samego. Kiedy i teraz jeszcze ociągałem się z odpowiedzią, zapytał wprost:
— Czy Old Shatterhand nie chce mi odpowiedzieć? Czy biali nie postępowali tak z nami?
— „Jedno Pióro“ ma słuszność — przyznałem.
— Czy nie są naszymi nieprzyjaciółmi?
— Są.
— Czy są pośród nich tacy, którzyby nie byli usposobieni tak wrogo, jak inni?