Strona:PL Karol May - Winnetou 05.djvu/115

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   103   —

gdyż w tej chwili właśnie odezwał się jeden, a potem drugi głos, zdradzając obecność większej liczby ludzi.
Czy miałem się odważyć i podejść ich, czy nie? Było to niebezpieczne, lecz mimoto postanowiłem to uczynić. W kilku szybkich skokach przeniosłem się na drugą stronę polany i to w miejscu, gdzie strażnik nie mógł mnie spostrzec, bo zarośla znajdowały się pomiędzy mną a nim. Dopóki mogłem iść niepostrzeżenie, krzaki były tak gęste, że nie dało się przebić ich nawet wzrokiem. Tylko w jednem miejscu, tuż przy korzeniach, można było wsunąć się w nie, leżąc na ziemi. Szło mi to wprawdzie powoli, bardzo powoli, lecz przecież dokonałem tego i zauważyłem, że zwarte od zewnątrz zarośla były tak wyrąbane, że środek ich tworzył wolne miejsce o trzydziestu mniej więcej łokciach średnicy. Po jednej stronie tego miejsca zobaczyłem nie mniej jak ośmnaście koni, poprzywiązywanych tuż obok siebie. Nieopodal mojej kryjówki siedziało siedmnastu mężczyzn na ziemi obok kupy rozmaitych przedmiotów, przykrytych bawolemi skórami. Doznałem wrażenia, że widzę jaskinię zbójecką, w której łotry gromadzą wszystko, co zabiorą ofiarom napadów.
Właśnie mówił jeden z tych ludzi do wszystkich. Był to Wiiiams, ten sam, jak się teraz przekonałem, który oddzielił się był od reszty wojażerów. Słyszałem każde jego słowo.
— Jeden z nich pewnie nas podsłuchał, gdyż nagle tak uderzono mię pięścią w głowę, że runąłem jak pień.
— Podsłuchano cię? — zapytał surowo drugi, odziany w dość bogate meksykańskie ubranie. — Jesteś tuman, z którego nie mamy żadnego pożytku. Jak można się nie ustrzec przed podsłuchaniem i to w dodatku na Estaccado, na którem niema gdzie się ukryć!
— Nie bądź zbyt surowy, kapitanie! — rzekł Wiliams. — Gdybyś wiedział, kto to był, przyznałbyś, że sam nie czujesz się wobec niego bezpiecznym.
— Ja? Czy mam ci kulą łeb strzaskać? A więc