Strona:PL Karol May - Winnetou 04.djvu/206

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   428   —

go obejmowałem. Zbyt go polubiłem, żeby mnie to nie napełniło obawą.
— Czy wytrzymacie tę jazdę?
— Mam nadzieję.
Podniecałem konia do coraz bardziej szalonego biegu. Niedarmo nazywał się Swallow. Leciał jak jaskółka i zdawało się, że kopytami zaledwie ziemi dotyka.
— Trzymajcie się tylko, Harry, jesteśmy już na pół ocaleni.
— Nic mi nie zależy na życiu. Pozwólcie mi spaść, jeżeli ciężar mój przeszkadza wam w ucieczce!
— Nie, nie; musicie żyć, macie prawo do tego!
— Teraz już nie, skoro ojciec zginął. Wolałbym był umrzeć z nim razem!
Nastąpiła przerwa w rozmowie, podczas której biegliśmy, a raczej lecieliśmy dalej.
— Ja jestem winien jego śmierci! — oskarżał się teraz chłopiec. — Gdybym was był posłuchał, byliby zastrzelili Paranoha w „warowni“, a Indsmani nie byliby zabili ojca.
— Dajcie już pokój temu, co się stało! Mamy do czynienia z teraźniejszością!
— Nie, spuśćcie mnie! Paranoh zostaje w tyle, możemy więc zaczerpnąć powietrza spokojniej!
— Spróbujmy!
Z silnem postanowieniem wytrzymania do końca oglądnąłem się za siebie.
Dawno już oddaliliśmy się od wody i skręciliśmy na wolną równinę, którą pędziliśmy równolegle ze skrajem leżącego po lewej ręce lasu. Paranoh był o znaczną odległość w tyle i Swallow dowiódł, że ma przewagę nad gniadym. Za białym wodzem pędzili pojedynczo, lub grupkami, Indyanie, nie chcąc zaniechać pogoni, pomimo że przestrzeń między nimi a nami zwiększała się z każdą chwilą.
Odwróciwszy się, zobaczyłem, że Winnetou zsiadł z konia, nabił zdobytą strzelbę i stanął za nim. Ja osadziłem także mojego ogiera. Pozwoliłem się Harremu