Strona:PL Karol May - Winnetou 03.djvu/179

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   167   —

naraziłby życie, gdyby usiadł przy ognisku, co do przywilejów wodza jedynie należało.
— Uff! — zawołał Indyanin gniewnie i wybuchnął jeszcze kilku słowy, których jednak nie zrozumiałem.
— Czy umiesz mówić językiem bladych twarzy? — zapytał Old Death.
— Umiem, lecz nie używam go, gdyż mi się nie podoba — brzmiała odpowiedź wodza, którą natychmiast Old Death nam przetłómaczył.
— Proszę cię jednak, żebyś teraz nim mówił!
— Dlaczego?
— Ponieważ moi towarzysze nie rozumieją języka Komanczów, a muszą wiedzieć, o czem się będzie mówiło.
— Oni znajdują się u Komanczów i powinni ich językiem się posługiwać. Tego wymaga uprzejmość.
— Mylisz się. Oni nie potrafią mówić językiem, którego nie znają. To chyba jasne. Nadto są gośćmi Komanczów, oni więc mogą żądać od ciebie uprzejmości, której ty się od nich domagasz. Ty umiesz po angielsku. Jeśli nie zechcesz tym językiem mówić, pomyślą, że tak nie jest.
— Uff! — zawołał, a potem przeszedł do łamanej angielszczyzny. — Powiedziałem, że umiem i nie kłamię. Jeśli nie wierzą, to mnie obrażają, a za to każę ich zabić. Dlaczego ośmieliliście się usiąć przy mnie?
— Ponieważ mamy do tego prawo, jako wodzowie.
— Czyim ty jesteś wodzem?
— Wodzem skutów.
— A ten? — pokazał na Langego.
— Wodzem kowali, robiących broń.
— A ten? — wskazał na Willa.
— To jego syn, który kuje miecze, oraz wyrabia tomahawki, służące do rozrąbywania głów.
— Jeśli to umie, to jest bardzo zręcznym wodzem. A ten? — zakończył, patrząc na mnie.
— Ten sławny mąż pochodzi z dalekiego kraju i przepłynął Wielkie Morze, aby poznać wojowników