Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/114

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   362   —

wał niespełnionych nadziei. Nad wami tylko trzeba będzie ubolewać.
— Nademną? Czemu?
— Bo poświęciliście daremnie tyle trudu, żeby ze mnie coś zrobić. Słyszę już, jak ludzie mówić będą do mnie, że miałem nauczyciela, który nic nie umiał.
— Nic nie umiał? Ja? Sam Hawkens? Hi! hi! hi! Ja umiem wszystko. Nawet potrafię was tu zostawić, sir!
Odszedł, lecz odwrócił się po kilku krokach i rzekł:
— Zapamiętajcie jednak to sobie. Jeżeli nie zażądacie wszystkich pieniędzy, to ja to zrobię i wsadzę je wam potem do kieszeni! Howgh!
Po tych słowach oddalił się krokami, które miały być posuwistymi, ale były czemś zupełnie przeciwnem. Ten miły człowieczek życzył mi wszystkiego najlepszego, a więc i całej zapłaty, ale o tem nie było można nawet myśleć.
To, co powiedział Inczu-czuna, sprawdziło się, gdyż czerwonoskóry wojownik nie potrzebuje wielkich przygotowań nawet do najdalszej podróży. Życie w pueblu miało i dzisiaj swój przebieg zwyczajny tak, że nic nie wskazywało na nasz blizki odjazd. Nszo-czi, obsługująca nas zwykle przy jedzeniu, była także taka, jak zawsze. Ileż to rozdrażnienia i krzątaniny poprzedza małą wycieczkę białej damy! Ta Indyanka wybierała się w drogę daleką i niebezpieczną, aby poznać wspaniałości cywilizacyi, a nie zmieniła się ani trochę. Nie pytano mnie o nic, nie domagano się rad i nie naprzykrzano mi się wogóle. Miałem tylko zapakować narzędzia miernicze, na co Winnetou dał mi kilka miękkich wełnianych koców. Siedzieliśmy wieczorem, jak zwykle, nie mówiąc ani słowa o zamierzonej podróży, a kładąc się spać, wolny byłem od uczucia, które opanowuje zwykle człowieka przed dalszą podróżą. Spokój i zimna krew Indyan udzieliły się także mnie. Rano zbudził mnie Hawkens, donosząc, że wszystko już do wyruszenia gotowe. Był to jesienny poranek, którego chłód dowodził, że nie należało już podróży odwlekać.