Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/136

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   124   —

biurku i marnowali siły na piórze lub ołówku, który... no, kończę, bo nie chcę drażnić siebie dłużej. Ale jeśli rzeczywiście pragniecie zostać nauczycielem swoich czytelników, to jesteście najbardziej pożałowania godnym człowiekiem na ziemi!
W tej powodzi słów uniósł się tak, że oczka mu płonęły, twarz poczerwieniała, o ile zarost pozwalał to zobaczyć, a nos zrobił się purpurowy. Domyślałem się, co go tak rozłościło, ale chciałem się o tem z własnych jego ust dowiedzieć, dolałem więc jeszcze oliwy do ognia, mówiąc:
— Ależ, kochany Samie, zapewniam was, że wam samym sprawiłbym wielką przyjemność, gdyby mi się udało wykonać swój zamiar.
— Przyjemność? Mnie? Nie wyjeżdżajcie z takiem głupstwem. Przyjmijcie raz do wiadomości, że nie znoszę takich dowcipów!
— To nie dowcip, lecz sprawa poważna.
— Poważna? A niech to piorun trzaśnie, jeśli się nie mylę! O ile poważna? Czemże miałbym się tu cieszyć?
— Samym sobą.
— Jakto?
— Bo o was także znajdzie się wzmianka w moich książkach.
— O mnie? — zapytał, rozszerzając coraz więcej swoje oczka.
— Tak, o was.
— Czy napisalibyście, co robię i mówię?
— Tak. Opowiadam, co przeżyłem, a ponieważ byłem razem z wami, przeto wystąpicie w moich książkach całkiem tak, jak tu przedemną siedzicie.
Na to chwycił Sam strzelbę, odrzucił kawał szynki, który trzymał nad ogniem podczas rozmowy, zerwał się, stanął przedemną w groźnej postawie i krzyknął:
— Pytam was całkiem poważnie i przy wszystkich tych świadkach, czy chcecie to zrobić naprawdę?
— Oczywiście.