Przejdź do zawartości

Strona:PL Karol May - Ocalone miljony.djvu/65

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ki temu uszli cało. Ale nie wymkną się nam powtórnie!
— A onegdaj wieczorem, tam nad skałą! Jak pięknie i łatwo było ich zastrzelić! Ale chcieliście czekać, aż zasną. To był błąd nie do naprawienia. Wszak panował gęsty mrok, a wicher wył tak przeraźliwie, że na pewno nie zauważonoby nas, kiedybyśmy się zbliżali. Mogliśmy podkraść się na odległość niewielu kroków, a wówczas nie zmarnowałaby się żadna kula. Z nadmiernej przezorności odstąpiliśmy od zamiaru. Te psy zapędziły w kozi róg i nas, i całą naszą przezorność.
— Ale nic nam się nie stało, chociaż mogliśmy dać gardła.
— Lękają się zemsty i nie znoszą widoku krwi. Mam nadzieję, że wkrótce ich zobaczymy, — koło Jasnej Skały. Niech inni biadają o tem, co się stało, a nie odstanie; ja patrzę tylko w przyszłość i wiem, że zdobędę skalpy Winnetou i jego białych twarzy.
Tak mówiąc, wyciągnął nóż i wściekłym gestem przeszył powietrze. Był nader przejęty. Cóżeśmy mu właściwie wyrządzili, że pałał do nas taką nienawiścią? Nic, kompletnie nic. Pobudzić do niej mogła jedynie pomoc, niesiona przez nas hacjenderowi z Sonory i nieszczęsnym emigrantom. Ale od tego czasu upłynęło sporo miesięcy. Oszczędzaliśmy Yuma wbrew obyczajom prerji; zawarliśmy z nimi pokój. Ten człowiek był brutalny, nawet ponad zwykłą Indjańską miarę. Kiedy