Strona:PL Karol May - Dżebel Magraham.djvu/119

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Błyskawicznym ruchem wyciągnął nóż, który zaświecił tuż koło mojej piersi, lecz, zanim do niej dotarł, uderzyłem nędznika kolbą pod brodę tak, że aż głowa trzasnęła o kark i cały, zakreślając łuk ogromny, zwalił się na ziemię. Strumyk krwi wypłynął z ust.
— Effendi, dzięki za to uderzenie! — rzekł szeik. — Uniknąłeś śmiertelnego ciosu, który, godząc u ciebie, splamiłby moje usta krzywoprzysięstwem i swą głowę obarczył wieczną, niezmytą hańbą. — Czy nie żyje?
Z tem pytaniem zwrócił się do kilku Uled Ayarów, którzy nachylili się nad Meltonem.
— Nie porusza się, ale prawdopodobnie żyje, — brzmiała odpowiedź.
— Zwiążcie mu ręce i nogi, aby po przebudzaniu nie ważył się na gorsze wybryki! Ty zaś, o effendina, bądź łaskaw wstąpić do mego namiotu, gdzie znajdziesz Pana Zastępów.
W namiocie ujrzałem dowódcę, przywiązanego do pala.
— Pana tu, pana?! — zawołał wielce ucieszony. — Sądziłem, że tak samo, jak ja, jesteś pana spętany.
— Jak pan widzi, jestem wolny i, co więcej, zaraz uwolnię pana.
— Bogu dzięki! A zatem nie trzeba pana uważać za schwytanego do niewoli i spętanego?
— A jakże! Byłem tak samo jak pan schwytany, lecz zdołałem się wymknąć.